Jakże często wraz ze zmianą władców, władz, ustroju, panujących zwyczajów, nastrojów i wielu innych czynników dochodzi do zmieniania nazw ulic, placów, osiedli. Zmiany te odbierane są pozytywnie i radośnie, gdy zrzucane jest obce jarzmo, a poprzednio zostały wprowadzone przez zbrodnicze, nienawistne reżimy, okupantów itd.
Gorzej jest wtedy, gdy sytuacja jest mocniej zawikłana, gdy morderców będą grzebać z honorami, a lud ofiary złoży nadaremne, jak mówi słowo poetyckie. Kiedy mamy do czynienia z mentalnymi podziałami i część narodu mówi o kolonizacji, narzucaniu, a część ma to takich przekonań co najmniej dystans, zaś do czasu minionego sentyment.
Po co te historyczne wywody? Nie, nie po to, żeby wspominać podróże z Sosnowca do Stalinogrodu ani place zabaw na osiedlu XXX-lecia Polski Ludowej. Może nawet nie po to, żeby zastanawiać się nad wyższością nazwy plac Dworcowy nad plac Wilhelma Szewczyka bądź nawet Kaczyńskich (Lecha i Marii czy Marii i Lecha).
Wyłącznie po to, by powiedzieć, że zmiany tego, co zakorzenione, bywają najbardziej krótkotrwałe, oczywiście sub specie aeternitatis. I obrazek sprawę ilustrujący. Przedstawia on znaną każdemu, kto przejeżdżał przez Kraków do Zakopanego lub Wieliczki, ulicę Wincentego Pstrowskiego, przodownika pracy rodem spod Jędrzejowa (Deszno, gmina Nagłowice), przedwcześnie zmarłego górnika. Że nie ma takiej ulicy? Jest w postpeerelowskim imaginarium, obok nieistniejącego miasta Lądyn.
Źródło zdjęcia: J. Kossowski, L. Ludwikowski, Ulicami Krakowa, Kraków 1968.